Polska, Zakopane

już w Zakopcu

17 kwietnia 2007; 405 przebytych kilometrów




chabówka



Do Zakopca jechaliśmy właściwie cały czas albo autostradami, albo drogą szybkiego ruchu, więc szybko poszło. Wyjechaliśmy o jedenastej, a o siódmej byliśmy już na miejscu. Fajnie się jedzie, jak można szybko poginać i nie przejmować się wyprzedzaniem tirów.

Zatrzymaliśmy się na chwilę w Chabówce. Jak zobaczyłam nazwę miejscowości, to od razu coś mi zaświtało. A jest tu przecież największy w Polsce skansen ciuchci! I nawet było go widać z drogi, więc zjechaliśmy. Tylko na chwilę, bo było już późno i choć pan powiedział nam, że możemy siedzieć do zmroku, to słonko już prawie zachodziło i fotek by nie można za bardzo robić, więc zdecydowaliśmy, że przyjedziemy na dłużej w niedzielę, w drodze powrotnej.

Na zakopiance na horyzoncie pojawiły się Tatry... Tyle już razy je widziałam, a wciąż pojawia się to samo niesamowite uczucie. Dreszcz... Białe, poszarpane szczyty. Coraz większe im blizej Zakopca... Po nas nawet pamięć zaginie, a one wciąż będą...

Jak przyjechaliśmy, było już późno, ale poszliśmy jeszcze na Krupówki. Nie mamy śniegowców, a pani powiedziała nam, że bez problemu sklepy są czynne do późna. No cóż, może w szczycie sezonu tak, teraz były pootwierane już tylko knajpy. Więc dziś ze śniegowców nici, a na pewno by się przydały.
Tak dawno już tu nie byłam! Byłam ciekawa ile się zmieniło. Zmieniło się dużo, ale pocieszające, że mój ulubiony sklep jeszcze egzystuje :) Jest też sklepik z minerałami, przed którym można stać i gapić się długo na te piękne różności na wystawie:)
Weszliśmy na chwilę do jednej z knajp. Na chwilę tylko, bo jakoś głodni specjalnie nie byliśmy. Grała góralska kapela. Tak grała, że aż się tańczyć chciało!

Jak wróciliśmy z miasta, to zachciało mi się jeszcze pójść popatrzeć na gwiazdy. Zagłębiłam się w ciemność. Straszno trochę samemu, tym bardziej, że po drodze stoi niedokończony dom. Ale tylko na początku. Podeszłam trochę w górę. Położyłam się na trawie. Na dole miałam Zakopane. Na południu Wenus. Brakuje mi tego okropnie na co dzień. Tak właśnie walnąć się w trawę i wpatrzeć się w niebo pełne gwiazd! Co prawda niebo tu nie jest takie, jak się spodziewałam, za jasno, nawet drogi mlecznej nie widać, ale... i tak jest lepiej, niż w mieście. W takich chwilach czuję całą sobą, że tam daleko jest tak ogromna przestrzeń, że nawet nie da się tego rozumem objąć. I tyle różnych światów, tyle gwiazd! Niemozliwością jest, żebyśmy w tak wielkiej przestrzeni byli sami. W takich chwilach czuję się cząstką tego ogromnego Wszechświata. Malutkim pyłkiem, a jednak! I mogę tak siedzieć godzinami, tylko zimno mi się w końcu zrobiło, więc wróciłam.